12,10,19r.


12 października 2019, 18:18

To, co się ze mną dzieje od wczoraj jest czymś, czego nie da się opisać. Mój ból i cierpienie jakie mi towarzyszą zaczynają wzbierać i czuję jak wypełniają mnie po brzegi. To tęsknota za Tobą daje się we znaki: ta psychiczna, jak i fizyczna. A ja? Ja... nie mogę nic zrobić. Inaczej - nie chcę nic robić. Po to powierzyłam moje, Twoje życie i życie L. pod opiekę Matki Bożej i Boga, aby już nic nie czynić. I takie też dałam słowo, że do końca Nowenny nie uczynię już nic. Zatem trwam dalej i staram się z całych sił nieść godnie ten mój ludzki krzyż jakim jest utrata miłości swojego życia. 

Wczoraj wieczorem, niesiona jakimś przeświadczeniem, że skoro w naszej ostatniej rozmowie Ewa pisała o poczucie samotności, to moim obowiązkiem winno być odwiedzenie jej i dodanie otuchy. I tak też zrobiłam. Myślę, że i dla niej i dla mnie  to spotkanie było czyms dobrym. Dużo opowiadała o swoich troskach, o dziewczynie D., i o tym, że w niedalekiej przyszłości planują ślub i dziecko z bratem D. Nie przewiduje ślubu kościelnego, nad czym szczerze ubolewam i staram się troszkę wpłynąć na zmianę jej decyzji. Koszty, pieniądze, wesele... Znam te argumenty na pamięć, i do bólu. I właśnie wczoraj uświadomiłam sobie, że te wymówki są kompletnie niczym. Teraz, gdyby dane mi było uslyszeć z Twoich ust to jedno pytanie...."Czy zostaniesz moją żoną?", to zrobiłabym wszystko co w mojej mocy aby tak się stało. I widziałam oczami wyobraźni ten nasz ślub. Cichy, skromny, ja i Ty, L., świadkowie i On - najważniejszy uczestnik tego wydarzenia - dobry Bóg-Ojciec. Tyle. Aż tyle. Po co więc były mi te wątpliwości i rozważania? Po co sama sobie dolewałam jakiś absurdalnych powodów, dla których nie wiedziałam czy chcę, jaki jest tego sens etc. Dopiero teraz rozumiem to, co chciałeś mi powiedzieć w naszej sprzeczce po ślubie Dz. Jak zawsze, za późno....

Ten moment spokoju ducha, towarzyszący mi wieczorem, całkowicie mnie opuścił kiedy wróciłam już do domu i w nocy już rozważałam dalszą część różańca. Polało się wiele łez. Tak po prostu, w pewnym momencie spadły na mnie wszystkie moje grzechy względem Ciebie i nie umiałam się już uspokoić. Pod zamkniętymi oczami widziałam jak: kolejny raz wyrzucam Cię z "mojego" domu, jak dzieliłam swoje pieniądze na "moje" i te "twoje", jak odrzucałam Twoja miłość sącząc sobie zimne piwo i nie dając Ci odczuć, że to przecież Ty, TY, jesteś dla mnie najważniejszy. I widziałam też Ciebie, tego który nosił L. kiedy była chora na rękach do domu, tego, który wracał z miłości, by kolejny raz dać się wyrzucić, tego, który świeczkował mi buty na zimę i który kupował mi kompletnie nowe żebym nie musiała marznąć i chodzić w przemoczonych, tego, który ostatnimi swoimi środkami pieniężnymi ratował mój samochód, żeby nie rozleciał się do reszty...

Gdzie w tym wszystkim była miłość? Był egoizm, była pycha, była chciwość, materializm i skupianie się na przyjemnościach tego świata, które nie znaczą nic. Nic zupełnie, bo nic nam z nich, jeśli nie można się nimi dzielić z innymi, i nic nam z nich, bo po śmierci nie będzie można przecież ich wziąć ze sobą. Łatwa i przyjemna miłość nie istnieje. Miłość kosztuje, jest wymagająca i musi taka być, jeśli jest prawdziwa. Dlatego chcę cierpieć, prawdziwie, teraz, i nie próbować w żadnym momencie zmniejszać tego swojego bólu. Niech boli, niech boli mnie każda komórka ciała, każda cząstka mnie. Tak chcę. Ja już nie mam Ciebie. JA JUŻ NIE MAM CIEBIE. Nie mam. Nie mam. 

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz