23 września 2019, 09:07
Odwiozłam L. do szkoły i rozpoczynam dzisiaj tydzień bez niej. Bardzo chcę w tym momencie słowami jak najlepiej oddać to, co się wydarzyło w weekend. Bo zdarzył się cud. Idę po kawę.
Żeby odnieść się do całej sytuacji, która miała miejsce i którą ciągle jestem zaskoczona, wzruszona i bezgranicznie wdzięczna powinnam cofnąć się w czasie do wydarzenia, które zmieniło moje życie. Mogę to powiedzieć z całą pewnością jaką w sobie mam, bo minęło już sporo czasu aby przyjrzeć się temu na spokojnie. Tym wydarzeniem była nasza ostatnia kłótnia, w której urzyłam wobec Ciebie przemocy, a Ty pod wpływem emocji pchnąłeś mnie, w wyniku czego uderzyłam głową w kant szklanego stołu. To wydarzenie oznaczało koniec Nas, mimo, że jeszcze jakiś czas mieszkałeś w tym mieszkaniu ze mną, jednak nie chcę wracać nawet pamięcią do tych przepełnionych cierpieniem dni. Był taki moment, kiedy jeszcze tu byłeś, w którym ja, czując taką duchową potrzebę, udałam się na mszę w niedzielę do kościoła w Białej. Pisałam o niej wcześniej. Byłam szczerze wzruszona czytaniem, które tak bardzo dotyczyło mnie, że w tamtym momencie wiedziałam już, że chcę wrócić do Boga, do domu, i nie czynić już więcej zła sobie i innym. To był sam początek tej duchowej przemiany jaka we mnie dojrzewała. Kolejnym etapem był Gdańsk.
Kiedy już wyprowadziłeś się, zaczęłam się wieczorami modlić. To mnie uspokajało, to mi dawało nadzieję, tak bardzo przecież potrzebowałam jej i spokoju. Ale takiego spokoju, który byłby w środku. W Gdańsku, podczas mojego urlopu z L. któregoś wieczoru, miotana bezsilnością natrafiłam na modlitwę, której szukałam. Chciałam prosić kogoś świętego o wstawiennictwo w mojej i Twojej sprawie. I tak trafiłam na Św. Ritę, która patronuje sprawom beznadziejnym właśnie. Do codziennej wieczornej modlitwy dorzucałam więc jeszcze modlitwę do św. Rity z osobistą prośba o wyjednanie łaski, o którą prosiłam Boga. Po powrocie z urlopu, razem z L. zaczęłam w każdą niedzielę uczęszczać do Kościoła na mszę. Stopniowo czułam się coraz spokojniejsza. Zawierzyłam, że wszystko co będzie, będzie po prostu dobre. Trzymałam się nadzieji.
Mijały kolejne tygodnie, i w swojej głowie układałam powoli fakty z mojego życia, przyczynowo-skutkowo i chronologicznie analizowałam sytuację, która doprowadziła do tego, że z końcu odszedłeś. Wyciągałam wnioski. Konsultowałam się w tej sprawie z moja terapeutką, szukałam wsparcia w różnego rodzaju artykułach i filmach. Zaczynałam rozumieć. Postanowiłam w pewnym momencie ułożyć plan, który byłby działaniem takim, żeby w przyszłości móc spróbować odnowić kontakt z Tobą, pamiętając ciągle to, co sam mi kiedyś wyznałeś, a mianowicie,że: "bardzo boisz się tego, że kiedyś pokłócimy się, ja wybiegnę, a Ty w tym wszystkim nic nie zrobisz, że odejdę i już nie wrócę, a Ty będziesz zbyt "głupi", żeby o mnie zawalczyć". Z dużą rozpiętościa kalendarza wpisałam kolejne etapy prób kontaktu, choć nie byłam co do nich stuprocentowo przekonan, a było ich pięć. Nie byłam całkowicie pewna i nie miałam w sobie tej przeklętej pewności, że powinnam takie coś uczynić, bo przecież Ty możesz sobie tego kontaktu nie życzyć, możesz układać sobie to życie na nowo etc...Miotałam się w rozterkach. Nie wiedziałam co robić. Dlatego w wieczornych modlitwach prosiłam Boga, Maryję i św. Ritę żeby dali mi jakiś znak. Jakikolwiek znak, że t,o co mam zamiar uczynić jest słuszne, że to będzie dobre. Prosiłam o jakiś sen, który mogłabym odczytać jako odpowiedź. Ale budziłam sie rano i albo z danej nocy w ogóle nic nie pamiętałam, albo z urywków, które udało mi się złapać nie byłam w stanie odczytać niczego sensownego. I tak dochodzimy do soboty 21.09.19r. - Dnia, który zmienił moje życie.
Powinnam jednak wczesniej napisać, że to co teraz wyjdzie spod klawiszy niektórym będzie się wydawało zwykłym zbiegiem okoliczności lub bełkotem szaleńca. I pewnie sama bym tak o tym myślała, gdyby nie fakt, że DOŚWIADCZYŁAM TEGO, tak namacalnie i fizycznie wręcz. I to nie jest żaden bełkot. Oto stało się. Dostałam znak. Często opowiadałam Ci o tym uczuciu, o tym wewnętrznym dajmonionie - głosie, który mówi Ci w danym momencie z wnętrza: zrób to, zrób tak. I w sobotę, chyba św. Rita wspomogła mnie w tym, że miałam takie odczucie, że w modlitwie za mało uwagi poświęcam Matce Boskiej. Szukałam więc w telefonie jakiś modlitw i do niej dodatkowych. Trafiłam z kolei na księdza i jego film (tak, Twojego ulubionego, którego kiedyś nazwałam chyba łysym i grubym) i film był poświęcony Nowennie Pompejańskiej. Jest to specyficzna modlitwa, forma różańca, którą odmawia się 54 dni w jednej tylko intencji. Byłam przekonana, że chcę to zrobić. Ale jako wtórna poganka, nawet nie wiedziałam jak się za to zabrać. Przecież wiele modlitw, tych najprostszych wyleciało z mojej głowy i serca i autentycznie czułam się z tym żle. Ale postanowiłam nie poddawać się. I z pomoca internetu w końcu udało mi się na karteczce napisać cały schemat i przebieg modlitwy. Nie miałam różańca. Ale postawnowiłam sobie pomóc i bez niego.
Z karteczką, z telefonem, na którym odmawiałam kolejno tajemnice, z ogromnym zapałem, zabrałam się za modlitwę dosyć późną porą w sobotę, koło 22:00. I dobrze, że trafiłam na ten film księdza "czołóweczka i gadanko", bo to, co się zdarzyło kiedy kończyłam odmawiać część bolesną, było właśnie tym, o czym mówił w filmie. Klęcząc i modląc się już jakiś czas, w jednym momencie, zaczęło mi się robić gorąco. Bardzo gorąco. Pot zaczynał mnie oblewać, zrobiło mi się niedobrze, poczułam się jakbym zaraz miała zemdleć. Z trudem, w boleściach doczołgałam się i położyłam na łóżku. Zbierałam oddech. Nie wiem do dzisiaj czy to właśnie nie było to działanie złego, diabła, który czując co się dzieję, zaczynał właśnie tupać nogami i próbował mnie odsunąć od modlitwy. Z takim przekonaniem zasnęłam w niemocy ale z silnym postanowieniem, że dokończę modlitwę następnego dnia. I tak też sie stało. Postanowiłam zapisać w kalendarzu notatki i wpisy momentu rozpoczecia i przejścia, kiedy po 27 dniach kończy się modlitwa błagalna i zaczyna modlitwa dziękczynna. I co się okazało? Z niedowierzaniem i oszołomieniem stwierdziłam, że te terminy pokrywają się z moimi zapiskami, które kiedyś, na długo przed tym, jak poznałam Nowennę Pompejańską, zapisałam jako kolejne kroki w próbach kontaktu z Tobą. To było niewiarygodne. Liczyłam te dni w kalendarzu kilka razy, nie mogąc w to uwierzyć. I tak, przy pierwszej dacie jaką wpisałam w oznaczeniu tel.1, przy moim wpisie zaczyna się zmiana modlitwy końcowej z błagalnej w dziękczynną, a ostatni dzień Nowenny przypada na enigmatyczny zapisek dotyczący Ciebie "?". Popłakałam się. Długo tak płakałam ze szczęścia, z niedowierzania, że to ja, ja, taka grzesznica, takie małe źdzbło trawy, wtórna prawie poganka, doświadczyłam łaski Matki Boskiej. To był znak, o który prosiłam. To była, jest i będzie moja nadzieja. Zamierzam kontynuuowac Nowennę każdego dnia, choć wiem, że to nie będzie łatwe. Ale dzięki Matce Boskiej już wiem, że ta droga, którą chcę iść jest słuszna. I każdy dzień będzie lepszym, bo jak widać każdy zasługuje na cud. Każdy, kto nosi swój krzyż, może zostać wysłuchanym. Wróciłam do Domu. Nareszcie.