Najnowsze wpisy, strona 2


Dzień 23.09.19 r.
23 września 2019, 09:07

Odwiozłam L. do szkoły i rozpoczynam dzisiaj tydzień bez niej. Bardzo chcę w tym momencie słowami jak najlepiej oddać to, co się wydarzyło w weekend. Bo zdarzył się cud. Idę po kawę.

Żeby odnieść się do całej sytuacji, która miała miejsce i którą ciągle jestem zaskoczona, wzruszona i bezgranicznie wdzięczna powinnam cofnąć się w czasie do wydarzenia, które zmieniło moje życie. Mogę to powiedzieć z całą pewnością jaką w sobie mam, bo minęło już sporo czasu aby przyjrzeć się temu na spokojnie. Tym wydarzeniem była nasza ostatnia kłótnia, w której urzyłam wobec Ciebie przemocy, a Ty pod wpływem emocji pchnąłeś mnie, w wyniku czego uderzyłam głową w kant szklanego stołu. To wydarzenie oznaczało koniec Nas, mimo, że jeszcze jakiś czas mieszkałeś w tym mieszkaniu ze mną, jednak nie chcę wracać nawet pamięcią do tych przepełnionych cierpieniem dni. Był taki moment, kiedy jeszcze tu byłeś, w którym ja, czując taką duchową potrzebę, udałam się na mszę w niedzielę do kościoła w Białej. Pisałam o niej wcześniej. Byłam szczerze wzruszona czytaniem, które tak bardzo dotyczyło mnie, że w tamtym momencie wiedziałam już, że chcę wrócić do Boga, do domu, i nie czynić już więcej zła sobie i innym. To był sam początek tej duchowej przemiany jaka we mnie dojrzewała. Kolejnym etapem był Gdańsk.

Kiedy już wyprowadziłeś się, zaczęłam się wieczorami modlić. To mnie uspokajało, to mi dawało nadzieję, tak bardzo przecież potrzebowałam jej i spokoju. Ale takiego spokoju, który byłby w środku. W Gdańsku, podczas mojego urlopu z L. któregoś wieczoru, miotana bezsilnością natrafiłam na modlitwę, której szukałam. Chciałam prosić kogoś świętego o wstawiennictwo w mojej i Twojej sprawie. I tak trafiłam na Św. Ritę, która patronuje sprawom beznadziejnym właśnie. Do codziennej wieczornej modlitwy dorzucałam więc jeszcze modlitwę do św. Rity z osobistą prośba o wyjednanie łaski, o którą prosiłam Boga. Po powrocie z urlopu, razem z L. zaczęłam w każdą niedzielę uczęszczać  do Kościoła na mszę. Stopniowo czułam się coraz spokojniejsza. Zawierzyłam, że wszystko co będzie, będzie po prostu dobre. Trzymałam się nadzieji.

 

 Mijały kolejne tygodnie, i w swojej głowie układałam powoli fakty z mojego życia, przyczynowo-skutkowo i chronologicznie analizowałam sytuację, która doprowadziła do tego, że z końcu odszedłeś. Wyciągałam wnioski. Konsultowałam się w tej sprawie z moja terapeutką, szukałam wsparcia w różnego rodzaju artykułach i filmach. Zaczynałam rozumieć. Postanowiłam w pewnym momencie ułożyć plan, który byłby działaniem takim, żeby w przyszłości móc spróbować odnowić kontakt z Tobą, pamiętając ciągle to, co sam mi kiedyś wyznałeś, a mianowicie,że: "bardzo boisz się tego, że kiedyś pokłócimy się, ja wybiegnę, a Ty w tym wszystkim nic nie zrobisz, że odejdę i już nie wrócę, a Ty będziesz zbyt "głupi", żeby o mnie zawalczyć". Z dużą rozpiętościa kalendarza wpisałam kolejne etapy prób kontaktu, choć nie byłam co do nich stuprocentowo przekonan, a było ich pięć. Nie byłam całkowicie pewna i nie miałam w sobie tej przeklętej pewności, że powinnam takie coś uczynić, bo przecież Ty możesz sobie tego kontaktu nie życzyć, możesz układać sobie to życie na nowo etc...Miotałam się w rozterkach. Nie wiedziałam co robić. Dlatego w wieczornych modlitwach prosiłam Boga, Maryję i św. Ritę żeby dali mi jakiś znak. Jakikolwiek znak, że t,o co mam zamiar uczynić jest słuszne, że to będzie dobre. Prosiłam o jakiś sen, który mogłabym odczytać jako odpowiedź. Ale budziłam sie rano i albo z danej nocy w ogóle nic nie pamiętałam, albo z urywków, które udało mi się złapać nie byłam w stanie odczytać niczego sensownego. I tak dochodzimy do soboty 21.09.19r. - Dnia, który zmienił moje życie.

 

 Powinnam jednak wczesniej napisać, że to co teraz wyjdzie spod klawiszy niektórym będzie się wydawało zwykłym zbiegiem okoliczności lub bełkotem szaleńca. I pewnie sama bym tak o tym myślała, gdyby nie fakt, że DOŚWIADCZYŁAM TEGO, tak namacalnie i fizycznie wręcz. I to nie jest żaden bełkot. Oto stało się. Dostałam znak. Często opowiadałam Ci o tym uczuciu, o tym wewnętrznym dajmonionie - głosie, który mówi Ci w danym momencie z wnętrza: zrób to, zrób tak. I w sobotę, chyba św. Rita wspomogła mnie w tym, że miałam takie odczucie, że w modlitwie za mało uwagi poświęcam Matce Boskiej. Szukałam więc w telefonie jakiś modlitw i do niej dodatkowych. Trafiłam z kolei na księdza i jego film (tak, Twojego ulubionego, którego kiedyś nazwałam chyba łysym i grubym) i film był poświęcony Nowennie Pompejańskiej. Jest to specyficzna modlitwa, forma różańca, którą odmawia się 54 dni w jednej tylko intencji. Byłam przekonana, że chcę to zrobić. Ale jako wtórna poganka, nawet nie wiedziałam jak się za to zabrać. Przecież wiele modlitw, tych najprostszych wyleciało z mojej głowy i serca i autentycznie czułam się z tym żle. Ale postanowiłam nie poddawać się. I z pomoca internetu w końcu udało mi się na karteczce napisać cały schemat i przebieg modlitwy. Nie miałam różańca. Ale postawnowiłam sobie pomóc i bez niego. 

Z karteczką, z telefonem, na którym odmawiałam kolejno tajemnice, z ogromnym zapałem, zabrałam się za modlitwę dosyć późną porą w sobotę, koło 22:00. I dobrze, że trafiłam na ten film księdza "czołóweczka i gadanko", bo to, co się zdarzyło kiedy kończyłam odmawiać część bolesną, było właśnie tym, o czym mówił w filmie. Klęcząc i modląc się już jakiś czas, w jednym momencie, zaczęło mi się robić gorąco. Bardzo gorąco. Pot zaczynał mnie oblewać, zrobiło mi się niedobrze, poczułam się jakbym zaraz miała zemdleć. Z trudem, w boleściach doczołgałam się i położyłam na łóżku. Zbierałam oddech. Nie wiem do dzisiaj czy to właśnie nie było to działanie złego, diabła, który czując co się dzieję, zaczynał właśnie tupać nogami i próbował mnie odsunąć od modlitwy. Z takim przekonaniem zasnęłam w niemocy ale z silnym postanowieniem, że dokończę modlitwę następnego dnia. I tak też sie stało. Postanowiłam zapisać w kalendarzu notatki  i wpisy momentu rozpoczecia i przejścia, kiedy po 27 dniach kończy się modlitwa błagalna i zaczyna modlitwa dziękczynna. I co się okazało?  Z niedowierzaniem i oszołomieniem stwierdziłam, że te terminy pokrywają się z moimi zapiskami, które kiedyś, na długo przed tym, jak poznałam Nowennę Pompejańską, zapisałam jako kolejne kroki w próbach kontaktu z Tobą. To było niewiarygodne. Liczyłam te dni w kalendarzu kilka razy, nie mogąc w to uwierzyć. I tak, przy pierwszej dacie jaką wpisałam w oznaczeniu tel.1, przy moim wpisie zaczyna się zmiana modlitwy końcowej z błagalnej w dziękczynną, a ostatni dzień Nowenny przypada na enigmatyczny zapisek dotyczący Ciebie "?". Popłakałam się. Długo tak płakałam ze szczęścia, z niedowierzania, że to ja, ja, taka grzesznica, takie małe źdzbło trawy, wtórna prawie poganka, doświadczyłam łaski Matki Boskiej. To był znak, o który prosiłam. To była, jest i będzie moja nadzieja. Zamierzam kontynuuowac Nowennę każdego dnia, choć wiem, że to nie będzie łatwe. Ale dzięki Matce Boskiej już wiem, że ta droga, którą chcę iść jest słuszna. I każdy dzień będzie lepszym, bo jak widać każdy zasługuje na cud. Każdy, kto nosi swój krzyż, może zostać wysłuchanym. Wróciłam do Domu. Nareszcie.

 

 

Dzień 18.09.19 r.
18 września 2019, 19:28

Mijają kolejne tygodnie. Życie toczy się dalej swoim biegiem. I czuję się mniej więcej w ten deseń:

"Nie widziałam Cię już od miesiąca.

I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca.
Lecz widać można żyć bez powietrza."

W tej ciszy, która mnie otacza ostatnio ciągle dowiaduje się o sobie czegoś nowego.  I śmiało mogę napisać, że W zasadzie każdy dzień u mnie stanowi jakieś nowe odkrycie. I wiedząc to, co wiem już na ten moment, przestaję się już dziwić temu, że moje zachowanie względem Ciebie doprowadziło Nas do ostatecznego rozstania. I wcale nie żartuje. Jestem śmiertelnie poważna. Fakt faktem jest, że było mi źle z samą sobą i niespecjalnie się lubiałam i w dodatku niespecjalnie o siebie dbałam. Nie chodzi mi tutaj o strojenie się czy malowanie do pracy. Ja nie umiałam zwyczajnie sobie znaleźć przestrzeni i zasadniczego zajęcia. Bycie z samą sobą było zatem dla mnie wyjątkowo nudne, bo sama dla siebie byłam mało atrakcyjnym człowiekiem. Pewnie dlatego tak uporczywię Cię sobą przygniatałam, widząc w Tobie ratunek dla swojego braku zajęcia, nudy czy w końcu upatrując w Tobie wybawienie mnie samej.

 

 Widzę dużo życiowej prawdy i to takiej prawdy obiektywnej, w stwierdzeniu jednego z psychologów relacji, choć jest ono kontrowersyjne, które mówi, że w ostatecznym rozrachunku swojego sumienia, człowiek nie ma większego wpływu na swoje emocje i to czy kogoś kocha czy już przestaje kochać. Wpływ na to może mieć jedynie ta druga osoba, z którą się jest w związku. I to ona, swoim zachowaniem albo powoduje uczucia danej osoby, albo też ją od siebie odpycha. Nie można zatem jest mieć pretensji do kogoś o to, że przestaje kochać. Bo to przecież nie jest jego wina. Jest w tym dramatycznym spojrzeniu także cień nadzieji, albowiem, jeśli zakładamy, że nie jesteśmy w stanie wpływać na swoje uczucia względem drugiej osoby, to te uczucia mogą zniknąć. Ale mogą się także pojawić. I to, że ktoś kochał na początku wcale nie świadczy o tym, że będzie kochał później. I odwrotnie, jeśli już umarły w nim uczucia uczucia, to wcale nie jest powiedziane, że one już nigdy więcej nie wrócą. To dopiero zagadka Boga. My, ludzie i to co mamy w środku. Te emocje, ta cała sfera, która nas definiuje i która jest w zasadzie nieodgadniona często dla Nas samych. Ale ufam Mu, Stwórcy, i wierzę, że ma dla mnie dobry plan, w którym jeszcze pojawią się dobre, mocne i rozpalające moje serce emocje. Ale tymczasem przeżywam katharsis.

 

 

Robię zwrot o 180 stopni i staram się być lepszym człowiekiem niż byłam. To cały czas punkt najważniejszy całej mojej przemiany. I widzę, że to wpływa na wszystko. Już nie unoszę się gniewem i zazdrością czy poczuciem strachu w relacji z D. Podczas wczorajszej rozmowy z terapeutką uśiadomiono mnie dosyć mocno w tym, że on i tak już daje z siebie dużo. I nie można mu robić pod górkę. I nie można też chcieć wpływać na jego relacje z L., to czy będzie podtrzymywał nasz schemat wychowania jej, czy też będzie miał swój. Nie mogę też 

oczekiwać z jego strony, że będzie na każde zawołanie, tylko chcieć pozwolić mu być szczęśliwym. Z tą kobietą, z którą rozwija sobie dalej swoje życie. I wewnętrznie już mnie to nie boli. I widzę, że i jemu jest lepiej, kiedy ja jestem w porządku. Rozwiewa się tym samym mój strach: nie chciałam bowiem być jak moja matka. Sama, z wielkim bólem wychowywała mnie i moją siostrę w ogóle nie mogąc liczyć na czyjeś wsparcie. Ciągle jej brakowało czegoś: pieniędzy, ochoty, chęci czy w końcu czasu na to, żeby być z nami. Ale ja jestem w zupełnie innej sytuacji. Ja nie wychowuje sama dziecka. I tu moje myślenie musiało ulec zmianie. Bo mam wsparcie, bo mogę liczyć na to, że dostanę pomoc, kiedy o nią poproszę i będzie ona dotyczyła dziecka. Bo ojciec jest obecny w życiu L. i to bardzo mocno i bardzo pozytywnie. Dlatego nie chcę więcej obarczać się strachem i 100% odpowiedzialnością, sztucznie biorąc na barki więcej niż mogę. Ja nie musze tego robić. Ja nie chcę już tego robić. I tym samym i jemu jest łątwiej, i dziecku, i mnie samej. To dobre nastawienie.

 

 

 

Nawet nie wyobrażasz sobie, jak często chciałabym móc Ci o tym wszystkim powiedzieć. Ale nie mogę. Wiem, że w dalszym ciągu nie chcesz mieć ze mną żadnego kontaktu i nie zabiegasz o niego. Dlatego na ten moment nawet nie chcę Ci się z niczym narzucać, bo to byłoby czysto egoistyczne zachowanie. Takie, które sprawiłoby, że tylko ja poczułabym się dobrze. A Ty być może teraz walczysz z tym wszystkim i potrzebujesz czasu i ciszy. Dlatego tylko tutaj mogę Tobie, czysto wirtualnie napisać o tym co jest u mnie, co jest we mnie, zanim to wszystko gdzieś ucieknie z głowy i nie będę umiała tego napisać tak, jak czuję teraz. To moja impresja z Tobą.

 

 

PS. To zabawne, ale nie tylko mnie Ciebie brakuje, i tego co było z Tobą. Zatrzymała mnie ostatnio na klatce moja sąsiadka z zapytaniem, czy kotek jest może u mnie. Bardzo naciskała na odpowiedź, więc w końcu musiałam jej odpowiedzieć, że kota już niestety nie ma. Zasmuciło ją to, bo okazało się, że to jej córka ciągle wypatrywała na balkonie kota, a on już nie przychodził...Może kiedyś będę mogła Ci o tym powiedzieć. To było naprawdę zabawne.

 

 

Dzień 13.09.19 r.
13 września 2019, 21:44

Dzisiaj jest piątek 13-nastego. Tak paskudnie pechowy, tak nacechowany negatywnym spojrzeniem piątek, który dla mnie osobiście był bardzo wartościowym dniem. W zasadzie jak każdy ostatnio. Czytaj: znowu mądrzejsza o kilka życiowych lekcji. Ale zacznijmy od poczatku.

Postanowiłam iść za ciosem i nie popełniać starych błędów i gromadzeniem i kumulowaniem w sobie negatywnych uczuć względem różnych osób obecnych w swoim życiu. I tak, w zeszłym tygodniu miałąm spotkanie z Ewą na gruncie bezpiecznym, bo wybrałyśmy parking niedaleko Szyndzielni. Spędziłyśmy razem ponad dwie godziny rozmawiając. Obawiałam się tego spotkania, że będzie próbowała krytykować Cię, stawiać w złym świetle, czym niewątpliwie zraniłaby mnie. Ale tym razem jednak było inaczej. Możliwe, że dlatego, że i moje podejście jest z gruntu inne. Rozstawaliśmy się już tyle razy, że miała możliwość widzieć mnie i moje zachowanie w takich sytuacjach. To aktualne bardzo ją zdziwiło i była zaskoczona. Moim spokojem. To było naprawdę udane spotkanie i bardzo wartościowe. Jedna rzecz, którą zdjęłam sobie z krzyża i naprawdę chcę wyprostować. Ta relacja z E., która praktycznie w ogóle zanikła i przez dłuuugi czas budziłą we mnie tylko negatywne uczucia. Takie spokojne i szczere spotkanie, w którym z jednej strony ujawniłam się ja ze swoimi problemami, i ona ze swoimi i znowu jesteśmy "w domu". Dzisiaj pomogłam jej umówić dziadka do chirurga na cito u mnie w pracy. Jestem z tego faktu zadowolona i już wiem, że będę chciała podtrzymać tę relację.

 

 

 Kolejna rzecz to kwestia dziwnego zachowania D., który od czasu spotkania miłości swojego życia zachowuję się dziwacznie i po prostu autentycznie "obrósł w piórka". Dzisiaj chciał wynegocjować przed moją pracą, to, żeby mógł zabrać L. na spotkanie z Anią do znajomych w niedzielę. Nie uśmiechało mi się to, a mimo to się zgodziłam, bo widziałam, że mu na tym zależy. Ale w pracy, juz na spokojnie podkreśliłam swoje stanowisko, że nie będę dostosowywać swojego grafiku do grafiku A. i proszę, żeby jednak takie wypady ograniczał do swojego grafiku z dzieckiem, bo mój czas z L. jest moim czasem i jest dla mnie bardzo ważny. D. odpisał, że czasami nie jest w stanie zaplanować takiego wypadu z wyprzedzeniem i zwrócił uwagę, że on nie ma żadnego przewidzianego weekendu z L. Faktycznie, to mój błąd (chciałam mieć od momentu Twojego rozstania L. u siebie jak najdłużej się da) i oświadczyłam, że wszsytko podlega dyskusji i ten weekend i dla niego znajdziemy ale... potrzebna jest rozmowa o tym a nie półsłówka, które tylko rzuca w biegu, bo jedzie do A, albo A. czeka w samochodzie...(że też A. nie wyskakuje z mojej lodówki rano!). Także... koniec końców zamiast jakiejś fali hejtu, otrzymałam wiadomość, że mam rację i że bardzo mi dziękuję, że będzie mógł zabrać Lenę w niedzielę. Widzę tu jakiś postęp w tych naszych relacjach.

 

 

 Jeśli chodzi o dziecko, to cały czas od momentu wakacji mamy fale grzeczności, którą łamią spontaniczne wybuchy niegrzeczności. I dzisiejszy występ był koncertowy. Zaczęło się od tego, że dzisiaj obiecała mi, że już więcej podczas tego, kiedy do niej mówię, nie będzie pokazywać języka i robić głpich min bo to niegrzeczne i odnosęe wrażenie, że mnie po prostu lekceważy. Obiecała. Od tamtego momentu minęło raptem parę godzin, gdzie miałyśmy fantastyczny plan na wieczór: seans filmowy Harry Potter i chipsy i popcorn. Byłyśmy już po zakupach w sklepie kiedy wieczorem zwróciłam jej uwagę na to, że znowu robi to, czego obiecała nie robić. I tym razem wyciągnęłam konsekwencję. A kiedy je wyciągnęłam, to wiedziałam już, że idę w dobrą stronę, bo to zaowocowało całą histerią z jej strony z tym, że nie kocha mnie, nienawidzi, jestem głupia, że tylko u tatusia ma przyjemności itd. Kiedy w tej histerii kazałam jej na chłodno zjeść kolację w swoim pokoju i dałam jej na to 20 minut i konsekwetnie powiedziałam, że jeśli się nie uspokoi, to na kartce przybitej do jej tablicy korkowej będe wypisywać kolejne przyjemności, które ją ominą, natrafiłam na punkt kulminacyjny jej zachowania. Ale się nie ugięłam. Do czego zmierzam - koniec końców ona zładła kolację, grzecznie i pokornie przebrała się w piżamę, umyła zęby, wzięła leki i sama (bez mojego czytania) położyła się spać. Wcześniej oczywiście okazując skruchę i przytulając się. Efekt został osiągnięty zaledwie w ciągu pół godziny. Wiedziała, że nic nie ugra, wiedziała, że nie zmienie zdania, a jej zachowanie będzie ją kosztowało kolejne przyjemności wię...  w końcu spacyfikowała.

 

Dzisiaj sporo też myślałam o istocie szczęścia. Po paru kursach odnośnie relacji damsko-męskich wiem, że byłam Tobą po prostu uzależniona. Autentycznie. Od Twojej osoby i naszej relacji uzalezniałam swoje własne szczęście i to dlatego kiedy między nami było po prostu kiepsko, to ja byłam pernamentnie nieszczęsliwa. A przecież teraz, kiedy już mijają tygodnie, a Ciebie już nie ma w moim życiu wcale nie czuję się nieszczęsliwa. Staram się i momentami bywam bardzo szczęśliwa i to zmienianie swojego postrzegania, zmienianie siebie daje mi ogromnie dużo. Na spokojnie i już na chłodno patrzę na to wszystko i nie pozostaje mi nic innego jak bić się w pierś. Jak złą kobieta byłam, jak wiele nieszcześcia wprowadziłam do naszego związku swoim okropnym i przyzajmy, po prostu dziecinnym zachowaniem. Teraz juz wiem, że to Cie przytłaczało i tylko oddalało ode mnie. Bo nie ma nic piękniejszego jak miłość BEZWARUNKOWA. Kiedy dajesz drugiej osobie po prostu wolność

 

Autentyczną. I nie grasz ciągle pretensjami, fochami, nie próbujesz sie wykłócać bez powodu, nie załatwiasz swoich osobistych spraw drugą osobą i po prostu...pozwalasz tej osobie odejść, kiedy ona już nic do Ciebie nie czuję lub wypaiły się w niej dawne emocje. Nie można być z kimś na siłę, nie można być z litości. Nie można też być z kimś z powodu uczucia strachu "co to będzie dalej". I ja czuję, że dorastam do tej prawdziwej miłości. I już nie chcę Cie na siłę zatrzymać przy sobie. Pozwalam Ci odejść, godze się z tym. Bo Cię kocham. I chcę żebyś był po prostu szczęśliwy. Nawet jeśli nie możesz dłużej dzielić tego szczęścia ze mna.

 

 

Dzień 07.09.19 r.
07 września 2019, 11:31

Nie jest tak dobrze ze mną jak mi się wydawało jeszcze parę dni temu. Odkryłam to przy sprzeczce z L., kiedy kolejny raz zachowywała się niegrzecznie i lekceważąco w stosunku do mnie i moich poleceń. Mam świadomość tego, że zachowałam się nie tak, jak z perspektywy czasu powinnam była. Niestety zrzucenie tego faktu na karb mojego niestabilnego stanu psychicznego niczego tu nie zmienia. Musze nad sobą pracować. A teraz także stanąć z prawdą twarzą w twarz - byłam zbyt łagodna wobec niej. Nie byłam konsekwentna i tak oto teraz zbieram żniwa swojego postępowania. Także kolejnym haczykiem, który znajduje się na mojej liście jest wypracowanie z dzieckiem posłuszeństwa. To wiadomość zła. Ale tego dnia była też i dobra.

Po kłotni z dzieckiem, zadzwoniłam do jej taty informując go o tym, że zachowanie L. jest nie do przyjęcia i wymaga podjęcia stanowczych środków w postaci rozmowy z nią i ograniczenia na jakiś czas tzw. przyjemności. W ciągu zaledwie kilkunastu minut ponownie wezbrały we mnie negatywne odczucia po tym, jak usłyszałam w odpowiedzi od niego, że kiedy dziecko jest pod jego pieką to zachowuje się bez zarzutu, więc za co on ma ją karać? Że skoro to JA byłam miękka, to czego ja teraz od niego oczekuje itp., że on ma już plany na nastepny dzień wyjścia do znajomych z L. i swoją nową partnerką i nie zamierza ich absolutnie z tego powodu zmieniać... Nie ukrywam, że poczułam się źle w tamtym momencie. Z jednej strony to nie było wsparcie, którego w tamtym momencie oczekiwałam, z drugiej - to było ewidentne złamanie zasad, które ustaliśmy jeszcze w rozmowie przy w Twojej obecności. Miało być tak: ustalamy jedne, wspólne zasady, które obowiązują dziecko u mnie i u niego, jeżeli pojawia się jakiś problem z zachowaniem - to przekazujemy sobie taką informację, żeby wspólnie ustalać dalszy plan działania, po to, ażeby dziecko czuło, że gdziekolwiek nie będzie, spotkają ją konsekwencje złego zachowania. I tutaj natrafiłam na taki opór. 

W pierwszym momencie chciałam mu wykrzyczeć, że nie ma prawa postępować z naszymi ustaleniami w taki sposób, że ta jego fascynacja tamtą kobietą całkowicie przyćmiewa mu umysł i trzeźwe spojrzenie na sytuację. Ale.. później, już na spokojnie i bez nerwów, odpisałam mu, że jeżeli jego plany piwka ze znajomymi są ważniejsze niż to, co ustaliliśmy w trosce o L. , to niech nie zmienia swoich planów, a ja postaram się zorganizowac dla dziecka opiekę w tym dniu (jako, że sama niestety musiałam być w pracy) ponieważ uważam, że impreza z innymi dziećmi po tak skandalicznym zachowaniu dziecka nie wydaje mi się czymś dobrym. W końcu niech poczuje też, że coś traci przez takie swoje niegrzeczne zachowanie. I udało mi się. Konsekwentnie wynegocjowałam to, co chciałam. To moje działanie zaliczam "na plus". Nie da się ukryć, że odkąd nie ma już ze mną Ciebie, to ja czuję sie w obowiązku do pełnego kontrolowania zachowania dziecka i wyciągania z tego wnisków i konsekwencji. Przecież teraz zostałyśmy same: ja i ona. Nie ma już na kogo zwalić winy czy przerzucić ciężaru odpowiedzialności wychowania tak małego człowieka. Więc biorę to na swoje barki i staram się, najlepiej jak umiem, żeby iść z tym wszystkim w dobrym kierunku. Choć pracy jeszcze dużo. 

Zdarzają mi się cały czas momenty, w tym całym zabieganym kołowrotku dnia codziennego, że myślę o Tobie. Ale na szczęście coraz mniej staram się analizować powody Twojej decyzji czy tego co teraz robisz, jaki masz plan, jak się z tym wszystkim czujesz. "Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki" - i wbrew pozorom, w kontekście związku czy relacji, nie chodzi w tu o nie wiązanie się ponowne z byłym partnerem. Ludzie bardzo źle rozumieją tę sentencję. I tak, jak nie da się wejść dosłownie dwa razy do tej samej rzeki - bo to już nie jest ta sama woda, tak nie da się wejść dwa razy w ten sam związek z tym samym partnerem, bo to już nie jest ten sam człowiek. Zmierzam do tego, że cokolwiek roi się u mnie teraz w głowie na temat myśli związanych z Tobą jest bez sensu. Bo ja mam w pamięci człowieka, z którym byłam i który był miesiąc temu. A teraz, po tych wszystkich wydarzeniach i upływie czasu, z całą pewnością wiem, że Ty już nie jesteś tamtym człowiekiem. Tak jak ja już nie jestem tamtą kobietą. Myślę, że ta wiedza jest cenna i że pozwoli mi w jakiś sposób odciąć potencjalne próby sprawdzenia, co u Ciebie. Bo na ten moment, po prostu nie chcę tego wiedzieć.

Dzień 04.09.2019 r.
04 września 2019, 18:55

Czas leczy rany. Czas zeruje w nas samych to, co było złe i pozwala łagodnie spojrzeć na rzeczy, wydarzenia, które były przykre. Na tym etapie właśnie tak się czuję. I chyba nic piękniej nie obrazuje tego przeżycia, jak napotkany przeze mnie wiersz Miłosza:

"Rozumiesz. Jest taka cierpienia granica,

Za którą się uśmiech pogodny zaczyna,

I mija tak człowiek, i już zapomina,

o co miał walczyć i po co."

Dojście do takiego stanu, w którym zaczynasz się uśmiechać, być najzwyczajniej w świecie radosnym i nie musieć się na takie spontaniczne gesty silić wcale nie był czymś oczywistym. Jeżeliby spojrzeć wstecz, to jeszcze parę dni temu towarzyszyły mi bardzo skrajne i gwałtowne emocje w postaci smutku, żalu, ciepienia, gniewu, a działo się to przy moim bolesnym odkryciu, że pozbawiłeś Nas opieki zdrowotnej z Twojego zakładu pracy. A przecież wiedziałeś, że będzie L. bardzo potrzebny, widziałeś to skierowanie na szafce na badanie, które musiała zrealizować. I zastanawiam się tylko, czy bardziej bolało mnie wtedy to, że o tym fakcie dowiedziałam się od osób trzecich (bo Ty nie mogłeś mnie zwyczajnie po ludzku przecież o tym poinformować), czy fakt, że taki gest uczyniłeś całkowicie bezdusznie, nawet nie starając się liczyć z Nami. Kompletnie tego nie rozumiem, ale... To już nie ważne.

Nigdy nie zrozumiem ludzkich uczuć. Dlaczego w sytuacjach kryzysowych, bolesnych czy trudnych ktoś zachowuje się w właśnie w taki, a nie inny sposób, choć tak nakazywałaby przywoitość czy po prostu serce. Ale tym co staje się pewne jest to, że próby racjonalizowania jakichkolwiek uczuć jest z góry skazane na klęske, bo tego po prostu nie da się zrobić.Nie da. I kropka. I teraz wiem już, że kiedy człowiek przepracuje w sobie te wszsytkie złe emocje, często ocierając się przecież o jakąś granicę cierpienia, to właśnie w tym momencie szczytowym nieszczęścia przychodzi ulga. I spokój. I paradoksalnie też radość. Bo tu i teraz ja wiem i czuję, że ze mną jest już coraz lepiej, choć błędem byłoby powiedzieć, że jestem uleczona. To  przecież długi proces, a nie jedno, wielkie wydarzenie. Ale zaczyna się patrzyć na swoją sytuację w miarę obiektywnie. Dlatego kiedy w pracy nękała mnie Pani w sprawie Twojej reklamacji dotyczącej xxx, ja stwierdziłam, że nie chcę się pojedynkować na robienie sobie krzywdy czy "pod górkę". Dla mnie nie jest problemem poinformować Cię, nawet w momencie, kiedy nie chcę i nie mam na to najmniejszej ochoty o tym, że jest jakaś sprawa, która Ciebie dotyczy i po prostu przekazać Ci ją. Jestem z siebie zadowolona. Jestem wolna. Nie unoszę się swoim cierpieniem i nie obarczam gniewem Twojej osoby.

Ja już rozumiem, że tak musiało się stać. Ja już zaczynam rozumieć, że to było najlepsze wyjście z wszystkich możliwych. Ja przecież na długo przed tamtym zdarzeniem często prosiłam Cię, abyś to Ty zakończył ten związek, bo ja nie mam w sobie tej siły. Uczyniłeś to. Chyba powinnam Ci za to podziękować. Za to i za wiele innych rzeczy. Ale to jeszcze nie teraz. Kiedyś.