Najnowsze wpisy


Dzień 26.10.19r.
26 października 2019, 12:37

Przeczytasz mnie całą jak książkę,

uważnie, strona po stronie,

cały gniew i smutek

i sny, których sie boję,

całą miłość i radość

i wszystko to co udaję.

Kiedyś przeczytasz mnie całą,

bym mogła pisać dalej.

Chyba juz znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytania. Z pomocą przyszedł mi własnie dzisiejszy dzień, a dzisiaj są przecież Twoje urodziny Słońce. I wpierw chciałam opisać tutaj, w tym miejscu swój smutek niesiona przeświadczeniem, że żaden prezent, żadne życzenia nie moga w pełni oddać Ci tego, co chciałabym wyrazić jak najpełniej, czyli tego mojego uczucia do Ciebie. I kiedy już miałam zabrać się za pisanie, nagle (a może wiedziałam to już w momencie pierwszego wpisu w podświadomości?) dotarło do mnie, że co ja tu przepraszam robię innego, niż gadam do Ciebie? Do Ciebie, którego nie ma. Tutaj, szczerze przekazywałam Ci to co mnie bolało, cały swój gniew, smutek, moje cierpienie i mój strach. Tutaj, z łagodnościa szeptałam Ci o tym jak jestes dla mnie ważny, jak bardzo brakuję mi Ciebie i jak wielkim pragnieniem moim jest odzyskanie Twojej miłości, a czasem po prostu pisałam Ci o tym co w danym dniu było dla mnie ważnym, o moich spostrzezeniach i relacjach ze światem i innymi ludźmi. Może więc juz nadszedł czas abys i Ty sie o tym dowiedział, może to jest ten najpiękniejszy prezent jaki moge Ci dzisiaj dać.

Jakiś czas temu pisałam o tym towarzyszącym mi uczuciu "zawieszenia" między byciem a nie byciem w tym uczuciu. Pisałam także o strachu i niemożności uczynienia czegokolwiek w Twoim kierunku. Nie chcę już czegoś udawać, nie chcę grać czegoś sztucznego rodem z tanich rubryk kwestii damsko-męskich i nie chcę być już dłużej tchórzem. Dlatego dzisiaj powiedziałam sobie: tak, jestem gotowa. Bez względu na to, co mi ten gest, który dzisiaj chcę uczynić przyniesie. Bo widzisz, nie ma i nie może być momentu perfekcyjnego do przygotowania się na wiadomość skrajnie pozytywną: tak, ja Ciebie też kocham! lub skrajnie negatywną: nie, nie kocham Cię juz i nigdy więcej nie będę!. Odsuwanie w czasie tego tematu niczego nie czyni lepszym. A chcę się łudzić, że może po tym dzisiejszym dniu, znajdziesz w sobie siłę aby odrzucić ten gniew i złość na mnie i ...po prostu nadasz swoją odpowiedzią właściwy kierunek mojemu życiu. Bo jeśli ma się stać tak, że nie ma już kompletnie żadnego nawet cienia nadzieji, że jeszcze kiedyś możemy być razem, to czas najwyższy abym ja odpowiedziała sobie na swoje pytania: co dalej, co dalej z L., co dalej zrobić ze swoim życiem, jak i w którym kierunku modyfikować siebie...

Mam nadzieję, że w ani jednym ułamku sekundy nie przejdzie Ci przez myśl, że w jakikolwiek sposób tym gestem chcę Ci sprawić przykrość lub wpędzić w poczucie winy, bo nie to jest moim celem. Choć zdaje sobie sprawę z tego, że moje odczucia pewnych kwestii mogą całkowicie różnić sie od Twoich, ale nie zamierzam niczego modyfikować, bo to szczery i prawdziwy zapis moich uczuć i przemyśleń z każdego dnia. Mam wiarę, że zrozumiesz to i nawet jeśli to miałby być ten ostatni raz, to na ten moment właśnie spróbujesz zrozumieć mnie i mi wybaczyć. 

Czy to będzie zamknięcie pewnego rozdziału w życiu czy też zacznie się pisanie nowego? Nie wiem, ale na ten moment nie chcę już dłużej zaklinać rzeczywistości, zwłaszcza jeśli Ty już wiesz i masz jakąś pewność odnośnie tego wszystkiego. Swoją modlitwę, którą rozpoczęłam postanowiłam dokończyć, bo ona każdego dnia daje mi coś cennego i podobnie trochę jak to pisanie tutaj - w tych cieżkich chwilach była moja formą terapii i pomagała i dawała siły każdego dnia. Nie wiem gdzie bez tego wszsytkiego byłabym dzisiaj. Po skończeniu jej będę dalej kontynuować, bo tego właśnie pragnę, a intencja...Intencji pewnie będzie mnóstwo...ale pewnie już innych. Z tej drogi nie chcę już zbaczać i tego będę się kurczowo trzymać, bez względu na okoliczności.

Czy po tym wszystkim zakwalifikujesz mnie po prostu jako beznadziejną desperatkę czy też gdzieś zachowasz na dnie swojego serca jako niepoprawną wariatkę, to juz pozostawiam Twojej woli. Ja wiem i mam pełną zgode w sobie na ten gest który chcę uczynić (na 2 minuty przed północą, bo znając Ciebie, pewnie przez pół dnia będziesz miał wyłączony telefon żeby nie nękali Cię dzwoniący ludzie z życzeniami) i nie ma w tym niczego ujmującego mnie, nie ma w tym równiez braku godności czy poczucia własnej wartości. Jest za to miłość i bardzo duża potrzeba przekazania Ci jej. Niech to wszystko więc leci dzisiaj w tym Twoim kierunku, niech poruszy Cię, jeśli ma być prawdziwe, i niech stanie sie to, co stać się musi. Pamiętaj, wszystko będzie dobrze. 

24.10.19r.
24 października 2019, 17:08

Męczy mnie od kilku dni pewna myśl. Męczy mnie wiele rzeczy w tym tygodniu tak naprawdę, czuję się słaba i w wyjątkowej rozterce, którą czuję, że musze w końcu z siebie wyrzucić. Myśl, która chodzi mi po głowie i jednocześnie męczy moje serce, jest taka, że to moje czekanie i trwanie w nadzieji jest czymś samolubnym, egoistycznym i wpędza mnie tylko w cierpienie. Autentycznie i bardzo boleśnie odczuwam każdy dzień Twojej nieobecności. To normalne. Ale ta moja wiara w to, że wszystko może się wydarzyć, że między Nami może coś jeszcze kiedyś powstać zderza się z kalkulacją rozumu i po prostu, rzeczywistości, która jest jaka jest.

Pierwsza rzecz jaką mam sobie do zarzucenia, to fakt, że jak do tej pory nie podejmowałam, całkiem świadomie, w obawie o siebie, o Ciebie, prawdziwych prób przekonania Cię, że ja naprawdę Cię kocham i naprawdę, nie jest to związane z moimi lękami i obawami dotyczącymi samotności. Tu nawet nie chodzi o "przekonywanie" Cię do moich racji, a raczej o szczere zapewnienie: "Słuchaj, ja już tyle razy mówiłam i obiecywałam Ci różne rzeczy, i miało być inaczej...i guzik z tego w dłuższej perspektywie było - ja to wiem, i Ty to wiesz....ale... Ja już nie chcę nic mówić, ja już nawet nie chcę Ci nic obiecywać - koniec z tym. Ja tylko chciałabym Ci POKAZAĆ, każdym dniem, każdym miesiącem, swoimi czynami - tylko to, i wyłącznie to, że Cię kocham." Słowa, nawet najpiękniejsze, są niczym. Z perspektywy czasu śmiem twierdzić, że w wielu sytuacjach wskazane jest milczenie, a prawdziwie piękne słowa należą się tylko prawdziwie pięknym momentom i wydarzeniom. Słowa piękne, rzucane na wiatr, nie zastąpią tego co w miłości jest najważniejsze: codziennych gestów i postawy, w której widać gołym okiem, i nawet głupi by wpadł na to, że to jest miłość. To zatem jedna z moich boleści.

Kolejna sprawą jest przygniatająca pustka, w związku z sytuacją, która ciągnie się od momentu TEGO wydarzenia od sierpnia. Ktoś coś powiedział, ktoś komuś odpowiedział (albo i nie) i nie ma sytuacji klarownej i wyjasnionej na tyle, aby nie pozostawiać żadnej ze stron pola do domysłów. Mogę się mylić, to oczywiście tylko moje odczucia i wrażenia dotyczące całej sprawy, ale czuję, że Ty wcale nie chcesz ze swojej strony określić się całkowicie. Do czego zmierzam... Tak, zaraz po tym wydarzeniu, dostałam od Ciebie konkretną informację: nie kocham Cię już, nie chcę Cię. Jakby nie bolało, to taka właśnie była. Kiedy próbowałam rozpocząć z Tobą neutralną rozmowę, już po opadnięciu tych pierwszych emocji, wtedy, kiedy odbierałeś ode mnie suszarkę i router, to zderzyłam się ze ścianą. Kolejny afront. A kiedy już całkiem wprost dałam Ci tę informację, że tak, ja Cię nie przestałam kochać i tęsknie...Znowu zostałam sprowadzona do parteru z Twojej strony. Ktoś, całkiem stojący z boku, wiem dokłądnie co by powiedział na ten temat. Przecież juz to przerabiałam niejednokrotnie w rozmowach z bliskimi mi ludźmi: on jest trudnym człowiekiem, może ma dobre serce, ale ja bym z nim nie wytrzymała, to jest cham i łajdak! zostawił Cię i dziecko, czego Ci więcej potrzeba, to Ty powinnaś się na niego gniewać, zobacz jak Cię skrzydził... Tylko, że ja znam Ciebie, znam całą sytuację między Nami i mam przed oczami zbiór wszsytkich momentów z okresu kiedy bylismy razem i widzę pełniej, widze wyraźniej, i tylko ja mogę wiedzieć kim tak naprawde jesteś, jaki tak naprawdę jesteś i co Tobą kieruje w całej tej sytuacji. Choć pewnie i w tym nie będę 100% bliska prawdzie. 

Tak czy owak, tkwię w tym uczuciu po uszy, serce nie daje za wygraną, i było parę takich momentów, w którym zdarzyło mi się pomyśleć, że może gdybym Cię znienawidziła, to byłoby mi łatwiej zabić to uczucie. Szybko jednak wyrzucałam z siebie takie myśli, bo one niczemu dobremu by nie służyły. Tylko to co czuję teraz, w pewnych momentach też nie jest niczym łatwym i mniej bolesnym. Zastanawiałam się wielokrotnie, co musiałoby się zdarzyć, żebym odpuściła w sposób całkowicie pokojowy to uczucie miłości do Ciebie. I zakiełkowało we mnie parę myśli, że mogłaby to być sytuacja, w której dowiaduję się, że Ty jesteś z kimś, zaczynasz i chcesz spróbować życia z inną kobietą. To z pewnością pomogło by mi przetłumaczyć sercu, że tak nie można dalej trwać. I pewnie z czasem sytuacja byłaby analogiczna do sytuacji z D., kiedy to spokojnie, łagodnie i z radością człowiek patrzy na to, że osoba, którą kiedyś darzyło się uczuciem rozkwita w szczęsciu z kimś innym. Oprócz tego w zasadzie widzę jeszcze jedną opcję, która mogłaby w podobny sposób zadziałać na mnie, a jest to jasny, klarowny właśnie przekaz od Ciebie, coś na zasadzie: "Słuchaj, minęło już trochę czasu, i wiem, i jestem pewien, że nie kocham Cię już. Nie chcę już nigdy wchodzić z Tobą w jakąkolwiek relację. Bądź szczęśliwa i nie drąż już tego tematu. Taka jest moja przemyślana decyzja." To w oczywisty sposób zabiłoby mnie. Ale po zwoliłoby też w okresie później pójść już dalej, gdziekolwiek będę chciała pójść. 

A tymczasem....Ja się lękam i zdaję sobie sprawę z tego, że po prostu zapytanie wprost, najlepiej w szczerej rozmowie twarza w twarz, jest po prostu czymś, na co ja chyba nie czuję się gotowa. I to mnie przeraża. A z drugiej strony, rzeczy, które zostawiłeś tutaj, no właśnie - czy to z miłości?, czy to z poczucia obowiązku?, czy kierując się troską o Lenkę?, czy po prostu poczuciem, że wszystko Ci jedno na ten moment, kiedyś się po to zgłosisz?, zalegają u mnie wraz z moją nadzieją. I one tu są, i ta nadzieja jest we mnie, i wszystko tak uparcie jest i...nie ma tylko rozwiązania. Ale uciekanie przed nim na dłuższą metę to tchórzostwo. Wymawianie się swoim poziomem psychicznym - to tchórzostwo. Nie mogę i chyba nie chcę już żyć w tej niepewności. Odpowiedź, jakakolwiek by ona nie była, przyniesie rozwiązanie i da pokój w środku. Bo jeśli trzymam się kurczowo uczucia, które nie ma prawa istnieć, to żyję na własne żądanie w jakieś ułudzie, którą sama sobie stworzyłam. A to jest czymś z gruntu złym. A jeżeli jest jakaś nadzieja, to może ona w końcu uwolni się i wylezie na ten świat stawiając nowe wyzwania, i tak jak już pisałam, dużo roboty przede mną, tej codziennej. Bo w pełni zdaję z tego, że powrót do tego samego schematu i odgrzewanych kotletów nie racji bytu. Jezeli pojawiło by się w perpektywie słowo RAZEM, to tylko na innych warunkach, na Bożych warunkach, na dobrym i stabilnym fundamencie, którego nie podjmyją już żadne deszcze, chocby padało i cały rok. A jeśli nie będzie odpowiedzi...

Brak odpowiedzi ponoć tez jest odpowiedzią. Nie mam pojęcia kto wymyślił tę bzdurę. Brak odpowiedzi nie jest żadną odpowiedzią. Brak odpowiedzi pozostawia właśnie niejasności, a one niczego nie rozświetlają. Ale żeby można było otrzymać tę odpowiedzieć w kategorii: chcę - nie chcę, no właśnie...jest potrzebna Twoja zgoda. Do tego nie jestem w stanie Cię zmusić, tej odpowiedzi tez nie mogę podjąc za Ciebie... A czuję,że ona jest mi naprawde bardzo potrzebna... Nawet jeśli się tego boję. To nie jest tak, że zgodnie z rada jednej mojej znajomej....powinnam zacząć na maksa randkować i w ogóle używać życia w najogólniejszym tego słowa stwierdzeniu. Nie chcę tego, to nie jest w tym momencie coś, co w jakikolwiek sposób chciałabym czynić, na to nie ma kompletnie przestrzeni w moim sercu. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla płci przeciwnej jestem atrakcyjna. Dostaję przecieć codziennie takie "sygnały", a wczoraj nawet, kiedy juz całkowicie wymęczona wróciłam z pracy, i gadałam do siebie robiąc sobie kolację, zorientowałam się, że gośc z kamienicy naprzeciwko zaczął mi machać...To akurat śmieszna sytaucja. Ale do rzeczy - każdy etap w życiu jest ważny, i ja nie wiem, kiedy i w którym momencie pojawiłaby się taka potrzeba: poznania kogoś nowego. Ale na ten moment jedyne co wiem, to, to, że tkwienie w sytuacji bez rozwiązania po prostu mnie krępuję i nie pozwala w żaden sposób oczyścić się w pełni z tej sytuacji. Bo jeśli ma boleć, to niech boli na maksa, jeśli to ma być koniec, to ja musze ten koniec przeżyć jeszcze raz. 

Myślę, że mój Tatko tez by tak właśnie chciał. Bo jemu zostawiłam to, co po ludzku jest poza moimi zdolnościami wpływania na rzeczywistość i ja wierze głęboko, że on swoją robotę robi, choć ja o tym nie wiem. Ale nie mogę spychać na niego odpowiedzialności za to, że sama nic w tym Naszym kierunku nie czynię. Bo jeśli na czymś nam zależy, i z całych sił pragniemy tego uzyskać, to z całych sił należy zrobić wszystko żeby tak się stało, spróboać wszystkiego co można było zrobić. A ja siedzę, męczę się, biję się z myślami i...nie wiem jak się za to zabrać. Tak kawę na ławę? Czy jakoś zacząć od lżejszych rzeczy? Nie chcę niczego grać, nie chcę odstawiać jakiejś szopki w stylu: "A co tam u Ciebie słychać?".Nie chcę pytać jak się czujesz, czy masz kogoś, bo na tyle na ile Cię znam, po prostu spuścisz mnie po brzytwie i tyle. A ja zostanę znowu z tymi rozterkami i wszystko każdego dnia będzie się krecić od nowa. Muszę i powinnam coś wymyślić. Choć bardzo się boję. Bardzo.

21.10.19r.
21 października 2019, 10:50

"Boże, daj mi!" - hasło, które rozbrzmiewa od samego początku mojego nawrócenia się od wczoraj zaczęło ewoluować. Tak, to już jest, i ja sama chyba byłam świadoma tego, że zaczynając modlitwę, ona z czasem będzie zmieniała się w skutek upływu czasu i zmianie jaka zaszła, i ciągle przecież zachodzi we mnie. Na samym początku było to błagalne wołanie o uratowanie mnie, o ocalenie, o odsunięcie cierpienia i spokój, bo to w tamtym czasie było dla mnie najważniejsze i tego potrzebowało moje serce. Z czasem ta modlitwa i intencja, mimo, że przecież niezmienna, krążyła wokół tematu przebaczenia. Kierunek przebaczenia: ja-ja, ja - Ty, Ty- ja. A kiedy dokonało się we mnie w pełni to, i moje serce było już wolne od poczucia winy, to wtedy znowu zaczęła się pojawiać nadzieja. Nadzieja, która polega na tym, że wszystko będzie dobrze, że cuda się zdarzają, że teraz, mając już świadomość tego, co było złe i starając się z całych swoich sił, z czasem odmieni się ta rzeczywistość, która jest teraz. I choć nie będzie to w żadnym momencie łatwe - Miłość, i ta do Boga, i ta ziemska - do Ciebie, musi przecież kosztować,ale ten wysiłek nie idzie przecież na marne lecz ku czemuś dobremu, lepszemu.

Wczoraj, dzięki kolejnemu filmowi, który został mi zesłany i pod wpływem całodziennego obcowania ze Słowem Bożym, zobaczyłam, że nieumiejętnie te moje prośby zanosiłam do Najwyższego. Że najważniejszą istota i głębią modlitwy powinno być to, żeby powiedzieć Mu: Kocham Cię Tato, a Matce Bożej: Kocham Cię Mamo. To tak proste, lecz znaczące. Modliłam się do Boga, jak do siły wyższej, instacji wszystkich rzeczy zapominając o tym, że ta relacja nie ma charakteru oficjalnego, lecz bardzo intymny, osobisty. Wiem już to, że On wie lepiej co dla mnie będzie najlepszego, i wiem już, że strasznie usilnie chciałam modlić się o Twoje dobro (we wszystkich aspektach Twojego życia) zapominając na śmierć, że Bóg, tak, on jeden, kocha Cię miliard razy bardziej niż ja. A skoro kocha Cię tak mocno, to nie potrzebuje moich wskazówek i lamentów, nie potrzebuje instruowania go co ma dla Ciebie robić. On robi to, co jest dla Ciebie najważniejsze i najlepsze. Teraz rozumiem to w pełni.

I moja modlitwa, oprócz tego pełnego miłości, dziecięcego wołania o potrzebie bycia w moim życiu i sercu, zaczyna być łagodną, ale pełni ufnością prośbą: Boże daj! Ale Ty daj mi to, co zechcesz, przyjmę wszystko z Twoich rąk, daj mi tę kromkę chleba, bo Ty wiesz najlepiej czego mi potrzeba - paradoksalnie nawet zanim ja o to Cię poprosze. Daj mi tę kromkę, która jest mi tak potrzebna a ja będę szczęsliwa. I o tym też było wczorajsze czytanie na mszy. O tym jak się modlić do Boga (czy to kolejny przypadek, że temat dla mnie wazny zostaje poruszony kolejny raz w czytaniu???). Była to przypowieść o pewnej wdowie, która uporczywie nękała sędziego, który ani nie był człowiekiem wierzącym ani nie przejmował się ludźmi, aby rozpatrzył jej prośbę na jej korzyść. Po wielu próbach i trudach, kiedy za każdym razem udawała się do niego z tą samą prośbą, on w końcu uległ jej prośbie. Bo była tak uporczywa, tak nieustępliwa w tym proszeniu, że po ludzku chciał mieć ją już z głowy. Zatem skoro ktoś taki - człowiek bez jakichkolwiek zasad, spełnia czyjąś prośbę, z którą się do niego udaje, to czy Bog mogłby czegokolwiek odmowić człowiekowi, który go w tak nieust ępliwy sposób prosi? Prosi ciągle o to samo? Jestem jak nękająca wdowa :) i już nie wstydze sie tego. I prosze, z dziecięcą ufnością i bezpośredniością, nie bawiąc się w ogródki: "Boże daj, daj mi to, o co Cię prosze".

A jako, że jestem jego dzieckiem, a dziecku się nie odmawia jeśli woła do rodzica : daj mi, to wiem, i mam tę 100% pewność, że i On - najlepszy Ojciec jakiego tylko można mieć, i mnie nie odmówi.

19.10.19r.
19 października 2019, 09:00

"Wiara to jest ciągłe szukanie, ciągłe wątpliwości, wiara nie oznacza kamiennego spokoju, braku rozdarcia. W tym także jest podobna do miłości. Nawet wiara prosta nie istnieje bez niepokoju."

Wczoraj udało mi się zrobić rano wpis, ale niestety nie udało mi się go zapisać. Zatem postaram się teraz odtworzyć te myśli, które miały miejsce w mojej głowie wczoraj oraz dodatkowo opisać to, co wydarzyło się wieczorem. Wczoraj był specjalnym dniem, połowa Nowenny do Matki Bożej z Pompejów, i wiedziałam, że to będzie dzień, który będzie znaczący. I taki też był. Zatem...

Jakiś czas temu napotkałam w sieci film Ojca Szustaka dotyczącego tego, jak poradzić sobie ze zdradą w związku. https://www.youtube.com/watch?v=PTsNgB3IQhM

I chociaż nasza sytuacja jest zgoła inna, to bardzo trafiły do mnie polecenia dotyczące tego, na czym się skupić i co należy w takich trudnych sytuacjach uczynić. Na samym początku wspomina on o trzech fazach, które konieczne są do tego aby je przejść, a są to: faza prawdy i uspokojenia, faza zakończenia całkowitego tej relacji z drugą osobą, z którą się zdardziło (u Nas tak jak pisałam, to nie ma miejsca ale... dla mnie to jest faza całkowitego zaprzestania sposobu dotychczasowego sposobu życia, który nakierował mnie i wpędził w tak negatywne emocje, które doprawadziły do tego, że Cię uderzyłam) i faza ostatnia - ciężkiej pracy.

Przy okazji drugiej fazy w filmie pojawiła się koncepcja kwadratu odpowiedzialności, która trochę upewniła mnie w moich odczuciach, które towarzyszą mi w sercu już jakiś czas, a chodziło o wskazanie i dostrzeżenie odpowiedzialności Bożej za to, co się wydarzyło. Oczywiście widzę i rozumiem swoją winę w tym wszystkim - jest ona całkowicie niepodwazalna i niedyskutowalna, zauważam też trochę Twojej winy (tak, nie idealizuję Cię w myślach) w tym wszystkim, zdaje sobie sprawę z czynników zewnętrznych, które miały niejako wpływ na to wydarzenie i były czynnikiem zapalnym, a były to m.in.:

- trudna i niedopowiedziana relacja z D.,

- niedokonkretyzowana sytuacja z L., która ciągle gdzieś była zabierana, oddawana i był w niej jakiś bunt przeciwko Nam,

- moje próby nie picia alkoholu, które dawały mi się we znaki,

ale zaczęłam też dostrzegać odpowiedzialność Bożą za to konkretne wydarzenie. Stało się tak, bo tak musiało się stać. Bóg nie chciał mnie skrzywdzić, zabić, a Ciebie wsadzić do więzienia (to przecież absurdalne, nieprawdaż?), ale po prostu chciał żeby to dotychczasowe nasze życie, które prowadziliśmy po prostu się skończyło: tu i teraz.

Bo w Naszej relacji działo się źle od dłuższego czasu, bo tam nie było Boga, nie było prawdziwej miłości. Było za to dużo gniewu, żalu, chęci odwetu, egoizmu a ja doświadczyłam fizycznie i namacalnie działania złego, który był we mnie. ON BYŁ WE MNIE. Pokazał swoją twarz w momencie, w którym rozpoczełam swoją modlitwę do Matki Bożej. To było przerażające doświadczenie ale bardzo mi potrzebne. Wiem, że ten moment, który się wydarzył był zatem gestem Boga w naszym kierunku. Ale nie po to, żeby zadać Nam cierpienie ale po to, żeby to cierpienie właśnie zakończyć i przynieść...no właśnie...mnie przyniosło to zwrot w dobrym kierunku. We właściwym kierunku i ta lekcja jest jedną z nacenniejszych w moim życiu. Nie wiem natomiast co on przyniósł Tobie. Czuję jednak, że w tych trzech fazach, ja jestem już na III, a Ty nie przebranąłeś (chyba?, chciałabym się w tym momencie mylić) przez etap uspokojenia się. W Tobie wszystkie emocje są nadal żywe, jest w Tobie bardzo dużo cierpienia i goryczy. Wiem, że i to z czasem minie. Ale teraz to po prostu nie jest Twój czas.

Wczoraj po pracy, niesiona tym głosem całego dnia, który gdzieś podpowiedział mi, że powinnam się udać do Ciebie, wyszłam z Twoją paczką pod Twój dom. Nie wiem czego się spodziewałam. Było we mnie dużo lęku, bo nosiłam się ze świadomością, że nawet idąc z sercem na dłoni, to serce może zostać przez Ciebie podeptane. Ale miałam w sobie też dużo nadzieji i tak też uczyniłam. Nie stało się jednak nic. Nie było cudu, nie było Ciebie, bo nie zechciałeś wyjść do mnie i nie dane mi było ani przez sekundę widzieć Twoich kochanych oczu. Do domu wróciłam w bardzo złym stanie, wypłakałam to wszystko i... dlatego w tej desperackiej próbie cierpienia znowu zaczęłam się modlić. Bo kiedy opadły ze mnie emocje, te ludzkie też, i kiedy zdałam sobie sprawę z tego błędu, który popełniłam przyszedł znowu spokój i nowe natchnienia. I z Nimi, pełna nadzieji położyłam się spać, wiedząc, że wszystko będzie dobrze.

W tym moim miotaniu się w smutku, noc przyniosła mi sen. I udało mi się złapać fragment tego co mi się śniło. A jak już pisałam, ten dzień był ważnym dniem, z bardzo wielu powodów, także ten sen, dzisiaj w nowym świetle dnia staje się dla mnie jasnym przesłaniem. Otóż, jak to bywa w snach, trudno jest w nich złapać szerszy kontekst, to zlepki i momenty pourywane, które składają się na jakąś całość. Śniło mi się, że urodziłam dziecko. I to dziecko było martwe. Tuż pod moimi nogami. A później tego dziecka już nie było, ktoś je zabrał i słyszałam tylko głos wołający do mnie z oddali, chyba z innego pomieszczenia, że jednak nie - że dziecko żyję, że to była pomyłka. I obudziłam się. 

Nie wiem jak mam go interpretować, nawet nie wiem czy w ogóle powinnam. Więc staram się zrozumieć go najpełniej jak tylko mogę. Jest to dla mnie szansa i wskazówka jednocześnie: Żaneta, będziesz jeszcze matką. A skoro mam nią być jeszcze w przyszłości, czego pragnę bardzo mocno, to od dzisiaj koniec z papierosami. Koniec z wiciem się w swoich wątpliwościach, koniec z ciągłym i nieustannym myśleniem o Tobie. Trzeba iść dalej. Nie, nie porzucam Cię myślą, nie przestaje Cię kochać, po prostu teraz musze skupić się na innych, na innych zadaniach, które chcę wykonać. Nie przestanę się modlić w tej intencji, którą zaczęłam. Po prostu teraz, ze spokojem serca, dam działać Jemu. Bo jeśli mu sie ufa, ale tak prawdziwie, to On będzie działał. I wiem to, i wiedziałam wczesniej, ale dzisiaj wiem to najpełniej jak się da. 

17.10.19r.
17 października 2019, 19:10

Coś nieznacznie drgnęło. W Tobie, Macieju. Takie mam wrażenie po naszej wczorajszej wymianie smsów. Paczka, która adresowana była do Ciebie, a przyszła do mnie stała się pretkstem by ruszyć to, co siedziało mi z tyłu głowy w zasadzie cały czas. Ja, Ty, nasza relacja... To jest coś, co ciągle noszę w sobie i cały czas ewoluuje we mnie. Ale Ty i Twoja relacja z L. to osobna para kaloszy. W zasadzie od samego początku, kiedy pojawiłam się na kozetce u terapeutki, powiedziałam jej na głos: nie wiem co mam mówić, kiedy ona o niego pyta. Bo żadnego tłumaczenia ani powodu faktu, że Ciebie tu nie ma z nami też nie było. Ani w jednej sekundzie, nawet u początku, kiedy emocje były skrajne i momentami bardzo chciałam Cię znienawidzieć, nie próbowałam zmienić obrazu Twojej osoby w dziecku. Wiedziałam, że mój ból, jest moim bólem, a ona ma prawo pamiętać Cię tylko z dobrych chwil. I z tego jestem bardzo dumna. Nie mniej, zgodnie z radą terapeutki aby nie mówić nic, i jeżeli będzie pytać o Ciebie odpowiadać, że teraz Cię nie ma ale może jestem ja i we wszystkim mogę jej pomóc, nie skończyły się pytania i wspominania Ciebie.

To czasami w trudnych chwilach było naprawdę mocnym akcentem wiary, kiedy po tylu tygodniach, ona sama z siebie wspominała coś na zasadzie: "A pamiętasz jak Maciek...." albo "A Maciek jak zrobił coś tam..." i z kompletnym przekonaniem i pewnością oznajmiała nagle coś kuriozalnego, że:"w następne wakacje jak będziemy z Mackiem w Gdańsku" lub "jak pójdę z Mackiem na ścianę wspinaczkową" .... Ta sytuacja nie dawała mi spokoju cały czas, choć nie mogłam - nie chciałam Cię tym argumentem przypierać w sytuacji, kiedy wiem, że cierpisz. Kiedy wiem, że robisz teraz wszystko żeby o nas zapomnieć. Czego ja zresztą mogę od Ciebie oczekiwać? Mimo wszystko czuję się z tym smutna choć wiedziałam, i mimo wszystko gdzieś w środku serca ciągle wiem, że postąpisz właściwie jeśli chodzi o nią. A to, że na mojego ostatniego smsa po prostu nie odpowiedziałeś daje mi tylko większą nadzieję, że jest dokładnie tak jak czuję.

Od dwóch tygodni czuję się pernamentnie źle. I ciągle myślę o Tobie, o Nas, o tej całej sprawie. Stanowczo zbyt dużo czasu temu poświęcam. To w zasadzie każdy moment dnia, i rano, i w pracy, i wieczorem, a ostatnio nawet i sen nie daje spokoju. Ale nie umiem inaczej, i wszsytko do mnie powraca, choć trwam. Trwam w nadzieji, staram się być lepszą i każdego dnia modlę się o to, żeby było dobrze. Z jednej strony chciałabym wszystko przyspieszyć i powiedzieć Ci to wszystko co już wiem, i że zmieniło się wszystko, na lepsze! Ale z drugiej strony mam świadomość tego,że choć to wszystko jest ogromnym ciężarem, to chcę nieść dalej ten krzyż. Bo w tym krzyżu jest moje odkupienie i moja przemiana się dokonuje. Powtarzać i uwierzyć w słowa "Boże, niech się stanie Twoja wola, nie moja" jest cały czas czymś najtrudniejszym co spotkało mnie w życiu. Nie wiem co będzie. Nie wiem co będzie dla Nas najlepsze. Ale ufam, że on wie to najlepiej. Na ten moment mam wiele przemyśleń dotyczących tego, że miłość, ta prawdziwa, jeśli trwa, to nie da się zamknąć w grobowej desce czy w przeszłości. Jest czymś co jest. I nie można udawać, że jej nie ma czy ignorowac tego uczucia. Tak po prostu sie nie da.

Dzisiaj znowu trafiłam na jeden z filmów Ojca Szustaka, które zdarza mi się oglądać coraz częściej, który upewnia mnie w moich przemyśleniach dotyczących wydarzenia, które spowodowało, że dzisiaj nie ma już Nas. I chociaż film dotyczy rady jak pozbierać i poskładać związek po zdradzie jednego z partnerów, to widzę identyczny schemat w sytuacji, która spotkała Nas. https://www.youtube.com/watch?v=PTsNgB3IQhM I czuję, i wierzę, że choć zdarzyło Nam się ta rzecz najgorsza jaka mogła się wydarzyć, to zdarzyła się ona po to, aby dać owoce na przyszłość. I nie trwać w tej beznadzieji, która była. Ta śmierć przynosi zmartwychwstanie.

To, co mnie najbardziej uderzyło, ta polecenie analizy swojej sytuacji i tego, co się wydarzyło w oparciu o "kwadrat odpowiedzialności". Polega on na ocenie odpowiedzialności za zdarzenie, które miało miejsce z podziałem cztery części, na:

- odpowiedzialność swoją,

- odpowiedzialność partnera,

- winę czynników zewnętrznych w życiu,

- odpowiedzialność Bożą.

Jakkolwiek do tej pory bardzo dokładnie przeanalizowałam swoją winę, która jest niepodważalna w tym wszystkim i znam i rozumiem już to, co spowodowało moment, w którym zraniłam Cię jak tylko mogłam, przeanalizowałam czynniki zewnętrzne, które były zapalnikami tego wszystkiego i tak, dostrzegłam też i Twoją rolę w tym wszystkim, to... wina Boga w tym zdarzeniu znowu staje się dla mnie prawdą objawioną. Dlaczego? Bo od samego początku nosze w sobie przeczucie, że tak miało być, że tak jak żyliśmy nie mogliśmy trwać na dłuższą metę, że to wszystko w pewnym momencie było tak złe i było w Nas tak dużo cierpienia, że w końcu aby Nas uratować, Bóg zesłał Nam właśnie TO. To, że w tym uderzeniu nie stało sie nic złego było jego zasługą. Bo on nie chciał mnie skrzywdzić, on tylko chciał mi pokazać, w bardzo ostateczny sposób, że trzeba zawrócić z tej drogi, teraz, tutaj. I to dzięki Niemu żyję teraz, choć w zasadzie mogło się to skończyć inaczej. Mogło mnie tu nie być. Nie dość powiedzieć, że mnie uratował przed śmiercią, On cały czas mnie ratuję! Nie wiem gdzie byłabym dzisiaj gdyby nie to nawrócenie. Nie poradziłabym sobie z tym ciężarem, z tym bólem, z tym cierpieniem, z tym swoim złamanym sercem. To On, i nikt inny jest najlepszym terapeutą jakie dane mi było spotkać. Dzięki Niemu wiem, że będzie dobrze. Choć nie będzie tak jak ja chcę. Będzie tak jak On zechce. I ja w tym podziękowaniu za uratowanie mnie....przed mną samą, chcę trwać. Nawet jeśli to kolejny tydzień, w którym jest mi ciężko, nawet jeśli następny i kolejne tygodnie będą przypominać i te. Jest sens tego cierpienia. Ja go widzę i on jest dla mnie jasny.

PS.Od wczoraj śpię w Twojej zielonej koszulce. Tak, nie oddałam Ci jej z pozostałymi rzeczami bo...ona po prostu pachniała i dalej pachnie Tobą. W tych ciężkich momentach mam przynajmniej jakis kawałek Ciebie, choć to nieracjonalne i całkowicie głupie. Dzisiaj tez w niej śpię. Bardzo chciałabym być blisko....być blisko Ciebie....a kiedy ją mam na sobie, to tak jakbyś zasypiał ze mną. I wiem, że wszystko będzie dobrze, choć nie wiem jeszcze w jaki sposób. Jest ciemno i tylko malutkie światełko miga gdzieś w oddali